czwartek, 14 marca 2019

Pisarz Jerzy Sosnowski, komentarz dotyczące ataku biskupów na Warszawską kartę LGBT+


Pisarz Jerzy Sosnowski, komentarz do krytyki kościoła katolickiego na temat Warszawskiej Karty LGBT+.

Kilka dni temu biskupi warszawscy – kardynał Nycz i biskup Kamiński – ogłosili stanowisko w sprawie Karty LGBT+, podpisanej przez prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego. Jest to nie pierwsza niestety decyzja pasterzy Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce, która budzi mój żywy protest – ufam, że nie tylko mój. Chciałbym tu wyjaśnić, dlaczego.

Biskupi przypominają na początek nauczanie naszego Kościoła w kwestii homoseksualizmu i osób homoseksualnych. Przypominają o szacunku, jaki należy okazywać osobom homoseksualnym, po czym podkreślają, że wg katolicyzmu „akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej natury są nieuporządkowane”.

Nie jest to fortunne otwarcie wypowiedzi biskupów, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, cokolwiek sądzić o aktach homoseksualnych, w naszym jakoby chrześcijańskim społeczeństwie ludzie o tej orientacji seksualnej nie mogą się doczekać szacunku, zwłaszcza od osób wierzących, niestety również od wielu duchownych. Popularne określanie ich słowami obelżywymi, porównywanie do zoofilów, mylenie z pedofilami – należy do smutnego standardu tzw. debaty publicznej, a w ostatnich latach jeszcze się nasiliło. Wiąże się to z przemocą – zazwyczaj, choć nie wyłącznie, symboliczną, której homoseksualistki i homoseksualiści doświadczają na co dzień. W kontekście tak ewidentnej porażki duszpasterskiej kolejne potępienie aktów homoseksualnych trąci małodusznością. Może byśmy (my, katolicy) najpierw skutecznie nauczyli się realnego szacunku dla bliźnich? Zwłaszcza, że tak naprawdę tego dotyczy Karta LGBT+.

Po drugie, udało się nareszcie złamać zmowę milczenia wokół licznych, zbyt licznych przypadków krycia pedofili w sutannach. Wykorzystywanie seksualne dziecka nie jest żadnym „aktem wewnętrznie nieuporządkowanym”, tylko grzechem wołającym o pomstę do nieba. Póki ten systemowy najwyraźniej grzech mojego Kościoła nie zostanie skutecznie wypleniony, a odpowiedzialni za niego biskupi nie poniosą odpowiedzialności, nawet najszlachetniejszy przedstawiciel hierarchii nie ma, moim zdaniem, moralnego prawa do piętnowania mniejszych win swoich bliźnich. Niedawno słuchaliśmy podczas niedzielnej liturgii Ewangelii o źdźble i belce. Była bardzo a propos.

Moich przyjaciół – homoseksualistów może sfrustrować, że nie kwestionuję istoty tego, co napisali we wstępie biskupi, czyli potępienia aktów (choć nie osób) homoseksualnych. Ale sam żyję od lat w związku niesakramentalnym, czyli również w sytuacji „nieuporządkowanej z samej swojej wewnętrznej natury” (choć innej w szczegółach). To sprawia, że do tego sformułowania mam specyficzny stosunek. Z jednej strony, nie mogąc być sędzią we własnej sprawie, nie śpieszę się z polemiką. Z drugiej, zachowuję nadzieję, że Bóg, jeśli jest, rozumie lepiej złożoność ludzkich losów niż instytucja, która Go reprezentuje. Przede wszystkim zaś: pozostając katolikiem (z wielu powodów, wyłożonych przy innej okazji), nie mogę mieć pretensji do biskupów, że trzymają się oficjalnej nauki naszego Kościoła. Mam pretensję o to, kiedy i jak to robią. Temu poświęcony jest niniejszy tekst.

Następnie biskupi solidaryzują się z wiernymi, zaniepokojonymi podpisaniem przez prezydenta Trzaskowskiego Karty LGBT+, kładąc szczególny nacisk na fakt, że w myśl treści tej Karty edukacja ma opierać się na wytycznych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), co – zważywszy, że w Karcie nie ma mowy o prawie rodziców do wychowywana dzieci – może oznaczać zakwestionowanie tego konstytucyjnego prawa. Poza tym, twierdzą biskupi, Karta zmierza do zinstytucjonalizowania postaw LGBT, a te, jako się rzekło, wiążą się z „nieuporządkowanymi wewnętrznie” aktami seksualnymi.

Wolno chyba twierdzić, że biskupi podpisali tekst, który przygotowali im jacyś doradcy – i najżyczliwsze, co umiem powiedzieć arcybiskupowi Warszawy oraz biskupowi Warszawy prawobrzeżnej, to: żeby zmienili doradców. Ci bowiem wprowadzili ich w błąd. Oto fakty:

Pierwszy: akapit o wytycznych WHO odsyła do dokumentu, który łatwo znaleźć w internecie. Tam zaś czytamy na przykład:

s.10: „W celu zdobycia wiedzy dzieci i młodzież wykorzystują szereg różnorodnych źródeł. Najistotniejszą rolę, zwłaszcza we wczesnym okresie rozwoju, odgrywają źródła nieformalne, czyli przede wszystkim rodzice mający na tym etapie życia najistotniejsze znaczenie. (…) Młodzi ludzie potrzebują zarówno nieformalnej, jak i formalnej edukacji seksualnej”.

s. 21: „(…) zadaniem centralnej polityki edukacyjnej związanej z prawami seksualnymi jest podkreślenie znaczenia uczenia i promowania wychowania seksualnego w rodzinie, szkole i placowkach oświatowych (…)”

s. 30: „Bezpośredni partnerzy uczestniczący w edukacji seksualnej to rodzice, opiekunowie, nauczyciele, pracownicy socjalni, osoby reprezentujące grupy rówieśnicze, a także sama młodzież, pracownicy służby zdrowia oraz doradcy, a zatem osoby pozostające w bezpośrednim kontakcie z dziećmi i młodzieżą”.

s. 32: „Edukacja seksualna zakłada także ścisłą współpracę z rodzicami i społeczeństwem w celu stworzenia przyjaznego środowiska. Rodzice są zaangażowani w prowadzoną w szkole edukację seksualną, co oznacza, iż są oni poinformowani wcześniej o jej rozpoczęciu. Daje im to możliwość wyrażania własnych życzeń oraz zastrzeżeń. Szkoła i rodzice nawzajem wspierają się w procesie ciągłego wychowania seksualnego”.

I tak dalej (wszystkie podkreślenia moje). Zarzut, że dokument, powołujący się na wytyczne WHO w sprawie edukacji seksualnej, zmierza do odsunięcia rodziców od tej edukacji… jak nazwać, żeby było grzecznie? Jaki jest elegancki zamiennik „kłamstwa”?

Do tego dodajmy, że akapit o edukacji seksualnej to jeden z CZTERNASTU postulatów, sformułowanych przez Kartę LGBT+. Tymczasem pierwsze trzy dotyczą zapewnienia bezpieczeństwa ludziom o nieheteronormatywnej tożsamości seksualnej, a ostatnie cztery – walki z dyskryminacją w kontakcie z pracodawcą i urzędnikiem administracji. Poniekąd stanowią one kontekst dla kolejnych, mówiących o edukacji, wspieraniu dyrektorów i nauczycieli (w dziele ochrony homoseksualistów przed wykluczeniem i przemocą) oraz o powołaniu „latarników”, czyli nauczycieli – nie jakichś komandosów z zewnątrz – którym młodzież mogłaby zgłaszać negatywne zjawiska. Co w tym, u licha, jest niechrześcijańskiego?

Żeby zamknąć sprawę wytycznych WHO, dodajmy, że przeczytałem je uważnie – zapewne inaczej, niż większość protestujących internautów – żeby sprawdzić, co tam naprawdę się mówi, zwłaszcza o nagłośnionej w sieci przez prawicowych publicystów „nauce masturbacji w przedszkolu”. Otóż jasno powiedzmy, że tym razem słowo „kłamstwo” to za mało.

Słynna „masturbacja w okresie wczesnego dzieciństwa” (wiek 0-4) pojawia się na s. 40 w matrycy, zbierającej omówione wcześniej dane. Znajduje się w kolumnie, nazwanej „Informacje”, ta zaś zawiera fakty, o których należy wiedzieć, prowadząc rozmowę z dzieckiem w danym wieku. Wcześniej wielokrotnie podkreślono, że odpowiadając na ewentualne pytania dzieci, lub informując je o czymś, należy oczywiście dostosowywać sposób mówienia do wieku, potrzeb i wrażliwości rozmówcy. Muszę koniecznie zaznaczyć, że w sąsiedniej kolumnie pt. „Naucz dziecko” równolegle nie ma, rzecz jasna, mowy o masturbacji, tylko o umiejętności rozmowy, a w kolumnie pt. „Pomóż dziecku rozwijać postawy” znajdujemy (wciąż na tym samym poziomie) hasło: „Pozytywny obraz własnego ciała”, „Szacunek wobec innych osób”. Poniżej jako temat dodatkowy, w zależności od potrzeb, jest jeszcze „Ciekawość dotycząca własnego ciała i innych osób” – ale na tym samym poziomie w kolumnie „Naucz dziecko” czytamy: „Wyrażanie własnych potrzeb, życzeń i granic , na przykład w kontekście zabawy w lekarza” (podkr. moje). Innymi słowy chodzi tu o to, żeby nauczyć dziecko, że ma prawo – i inni mają prawo – powiedzieć „nie”, ale nie dlatego, że cielesność jest brudna, tylko że ludzie mają prawo chronić ją granicami. Dodajmy wreszcie , że edukacja przez formalnych edukatorów ma być prowadzona od szkoły podstawowej – to podkreślono w tekście głównym – a zatem wszystkie te kwestie powinny być poruszone przez edukatorów nieformalnych, którymi w tym okresie życia – co też jednoznacznie powiedziano wcześniej – są rodzice.

W wieku lat 6-9 pojawia się znów temat masturbacji (znów w „Informacjach”), któremu odpowiada w kolumnie „Naucz dziecko” – „Radzenie sobie z obrazem seksu w mediach” (s.44). Czyli: nie daj manipulować własnym pożądaniem przez media elektroniczne, lub, jeszcze wyraźniej: nie łap się za własne genitalia za każdym razem, kiedy natkniesz się na scenę miłosną lub pornografię . Jeśli ktoś sądzi, że to zbędna wskazówka, chyba nie był nigdy nastolatkiem (WHO rozumnie zakłada, że edukacja seksualna, jeśli ma być skuteczna, powinna odrobinę wyprzedzać nadchodzące doświadczenia).

W matrycy wielokrotnie podkreśla się jako cel nauczania: umiejętność rozróżniania między miłością a pożądaniem oraz postępowanie zgodne z osobistymi wartościami, a nie presją grupy odniesienia; choć także akceptację ludzkiej różnorodności, w tym: różnorodności orientacji seksualnych, z którymi dorastający człowiek prędzej czy później się zetknie. I nie powinien jak troglodyta wyzywać kolegi, który nie spełnia heteroseksualnej normy.

Wróćmy do zarzutu „instytucjonalizacji postaw LGBT+”. Chodzi (zapewne) o zapowiedź stworzenia centrum kulturalno-społecznościowego dla osób LGBT, o zapewnienie wolności artystycznej w instytucjach kultury oraz o wsparcie klubów sportowych skupiających osoby nieheteronormatywne. A ja pytam: co w tym złego? Jeśli ludzie pewnego typu narażeni są na wstręty ze strony większości, to przyjazne mieszkańcom miasto powinno im zapewnić osobne instytucje. Ponieważ wspólnotę miejską tworzymy wszyscy: katolicy i niekatolicy, bruneci, blondyni i rudzi, duchowni i świeccy, wierzący i niewierzący, a także heteroseksualiści i nieheteroseksualiści. Pod niepokojącym hasłem „instytucjonalizacji postaw” kryje się po prostu przyjęcie do wiadomości jakiegoś faktu i stworzenie dla niego cywilizowanych ram. Protest przeciwko temu oznacza w praktyce wsparcie troglodytów, którzy mają ochotę wyzywać współobywateli od „pedałów” i „lesb” i zdaje im się, że to uczynek słuszny, a w dodatku chroniony przez prawo do wolności wypowiedzi.

Otóż moja wolność wypowiedzi się kończy w momencie, gdy zamierzam obrażać bliźniego. A o słuszności ranienia – choćby tylko symbolicznego, choć na symbolicznej przemocy się przecież nie kończy – nawet szkoda gadać.

Jestem zażenowany, że o takich prostych kwestiach musi biskupów pouczać prosty katolicki publicysta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz